„Gdyby wszyscy muzycy byli tak przystępni jak Joshua Roman, nie byłoby wieszczenia o końcu muzyki klasycznej, o tym, że czeka ją powolna śmierć w owych przepastnych salach koncertowych” – tak określił postać wiolonczelisty Joshuy Romana dziennikarz Lou Fancher z gazety „San Francisco Classical Voice” (kwiecień 2016). Swoją interdyscyplinarną działalnością artysta zdaje się zaprzeczać dzisiejszej rzeczywistości specjalizacji muzycznych.
Joshua Roman z powodzeniem działa jako: wiolonczelista, kompozytor, inspirator muzycznych wydarzeń (TownMusic Festival w Seattle), doradca festiwalowy (Colorado Music Festival – właściwie kurator), propagator muzyki współczesnej. Swoją działalnością jakby powracał do modelu XVIII-wiecznego, gdy kompozytor był jednocześnie twórcą, wykonawcą, dyrektorem muzycznym i organizatorem życia muzycznego (Haydn, Händel).
Co istotne, czyni to w nowoczesny sposób, tak aby przyciągnąć do świata muzyki nowych słuchaczy. W spektrum jego zainteresowań odnajdujemy dzieła klasyczne i współczesne, jak koncert Witolda Lutosławskiego. Wprawdzie muzyka autora „Gier weneckich” zaczyna powoli wstępować do panteonu klasyków, jednak wciąż język dźwiękowy tego twórcy może szokować. Koncert napisany został dla legendarnego artysty Mścisława Rostropowicza. Czasem interpretowany jest w kategoriach walki indywidualności przeciw brutalnej masie. W istocie w toku kompozycji między wiolonczelą a orkiestrą dominuje konflikt. Jednak w czteroaktowej strukturze utworu (części przechodzą bez przerw) odnajdujemy także momenty liryczne i miejsca pogodzenia. Finał pełen jest buntu i „dramatycznych gestów wiolonczeli” aż do końcowego krzyku instrumentu.
Powróćmy do owego uniwersalnego charakteru działalności muzyków. Jeśli spojrzeć na karty historii to – zauważmy – realia częstokroć zmuszały artystów do owej wszechstronności. Joseph Haydn służył na dworze książąt Eszterhazy, którzy uszczęśliwili go wieloma obowiązkami, chociaż pewnie on sam najchętniej skupiłby się na komponowaniu (na szczęście nie musiał podawać do stołu). Kompozytorem-instytucją był zapewne także Antonín Dvořák, którego Symfonia nr 9 należy do najpopularniejszych utworów narodowej muzyki amerykańskiej. Ups! No właśnie.
Przeglądając karty historii działalności muzyków europejskich w Ameryce Północnej, należy przyznać, że nie ma chyba narodowości, która osiągnęłaby tam większe sukcesy niż mieszkańcy kraju św. Wacława oraz Cyryla i Metodego (Czech i Moraw). Słowiańska wrażliwość muzyczna trafiała w gust amerykańskiej publiczności już dwieście lat przed przyjazdem Antonína Dvořáka do Nowego Świata, by wspomnieć na przykład sukcesy Jana Wacława Stamica (1717-1757) czy Jana Wacława Kaliwody (1801-1866). Jednak to, co zdarzyło się po premierze IX Symfonii w sali Filharmonii Nowojorskiej 15 grudnia 1893 roku, przerosło najśmielsze oczekiwania. „New York Herald”: „Wielka symfonia dra Dworzaka! – Cud piękności! – dyrektor Konserwatorium Narodowego ofiarował literaturze muzycznej mistrzowskie dzieło – pierwsza części najtragiczniejsza, druga najpiękniejsza, trzecia najdowcipniejsza!” Rychło symfonia została uznana za muzykę amerykańską. Obecność motywów – jak się to określa w literaturze – „murzyńskich” pozostawmy analitykom. Ale trzeba przyznać, że muzyka dra Dvořáka zainspirowała następne pokolenia twórców amerykańskich. O kwestii narodowości tej symfonii twórca wypowiadał się jasno: „Napisałem symfonię, która porwała całą Amerykę. Jest to i zawsze będzie muzyka czeska”.
Wszelako, gdy się skomponuje genialne dzieło dla Nowego Świata, to trzeba się liczyć z tym, że się spodoba… za bardzo.
------------------------------
dr Mikołaj Rykowski
Muzykolog i dyplomowany klarnecista, związany z Katedrą Teorii Muzyki na Akademii Muzycznej im. I. J. Paderewskiego w Poznaniu. Autor książki i licznych artykułów poświęconych fenomenowi Harmoniemusik – XVIII-wiecznej praktyce zespołów instrumentów dętych. Współautor scenariuszy "Speaking concerts" i autor słownych wprowadzeń do koncertów filharmonicznych w Szczecinie, Poznaniu, Bydgoszczy i Łodzi.