Badania kwestii korzeni muzyki amerykańskiej mogą prowadzić do wniosków, które sprawią, że rychło zaniechamy owych badań. W XIX wieku ideał narodowej symfoniki Amerykanie usłyszeli w muzyce Czecha Antonína Dvořáka. W XX wieku fundament pod amerykańską twórczość położyli artyści pochodzenia rosyjsko-ukraińsko-żydowskiego: Georg Gershwin i Leonard Bernstein.
Ojciec Gershwina Moryc przybył do Nowego Jorku na początku XX wieku, a matka Róża Bruskin nieco wcześniej, tj. w 1890 roku. George zaczynał jako tzw. song-plugger... czyli przenośne żywe CD. W erze przedgramofonowej tacy muzycy, jak m.in. Gershwin, grali muzyczne nowości wydawcom i impresariom, aby dać im pogląd na nowe utwory i zachęcić do inwestowania etc. Mimo wrodzonego talentu jazzowego ów twórca czerpał z rozmaitych źródeł: piosenki popularnej, europejskiej symfoniki i teatru. Przeszedł do historii jako najsłynniejszy kompozytor, który wprowadził jazz do sal filharmonicznych. Trzy kompozycje, które usłyszymy podczas sobotniego koncertu, pochodzą z czasów, kiedy artysta dokonywał już wielkiej syntezy jazzu i europejskiej symfoniki. „Strike up the Band” to tytuł musicalu (wersja I – 1927, II – 1930) w satyrycznym świetle ukazujący amerykańskie zamiłowanie do armii (stąd predylekcja do użycia instrumentów dętych). Ciekawy kontekst stoi za poematem symfonicznym „Amerykanin w Paryżu”. W tym muzycznym wspomnieniu na temat własny (o tym za chwilę) pobrzmiewa lekkość muzyki francuskiej z wyraźnym wszak rysem amerykańskiej muzyki synkopowanej. Wiadomo, że Gershwin próbował swoich sił w Paryżu, odbywając konsultacje u Maurice’a Ravela, jednego z największych kompozytorów europejskich tego czasu. Zabiegał również o lekcje u słynnej Nadii Boulanger (patronki niemal całej ówczesnej awangardy). „Dlaczego chcesz zostać drugoligowym Ravelem, jeśli jesteś pierwszoligowym Gershwinem?” – miał odpowiedzieć Gershwinowi Maurice Ravel. Zarówno Boulanger, jak i Ravel nie chcieli udzielać młodemu Gershwinowi lekcji, ponieważ bali się, że zbyt duża dawka wiedzy o muzyce klasycznej zrujnuje jego naturalny jazzowy instynkt. Paryskie fiasko było, zdaje się, przełomowym punktem w karierze muzyka. Wkrótce powstały najsłynniejsze dzieła, właśnie takie jak „Amerykanin w Paryżu”, „Błękitna rapsodia” czy Koncert fortepianowy F-dur (no i wspaniała opera „Porgy and Bess”). W tym wypadku zatem zaniechanie lekcji stało się... najlepszą lekcją. Ostatnie słowo w kwestii wprowadzenia jazzu do sali filharmonicznej powiedział Gershwin, komponując „Rhapsody in Blue”. Początkowe solo klarnetu (glissando), podchwycone przez trąbkę, przypomina pierwsze formy jazzu, a partie dętych blaszanych zapowiadają nadejście ery swingu.
Karty historii muzyki amerykańskiej nie mogą się dziś obejść bez rozdziałów o Gershwinie i Bernsteinie. Z drugiej strony powiedzieć, że artyści pochodzenia rosyjsko-ukraińsko-żydowskiego byli w Stanach jakoś uprzywilejowani, byłoby grubą przesadą. Jednak podczas gdy Gershwin wykuwał swój gmach symfonicznego jazzu w trudzie i znoju, Leonardowi Bernsteinowi (1918-1990) pomógł łut szczęścia.
W niedzielne popołudnie 14 listopada 1943 roku koncert filharmoników nowojorskich w Carnegie Hall miał poprowadzić legendarny dyrygent Bruno Walter. Ale wobec jego nagłej choroby dyrektor Filharmonii Nowojorskiej musiał posiłkować się zastępstwem 25-letniego Leonarda Bernsteina, zatrudnionego na posadzie asystenta dyrygenta. Młody Bernstein dowiedział się o tym telefonicznie około dziewiątej rano, kiedy dopiero powrócił do domu, i bynajmniej nie po całonocnym pobycie w bibliotece. Tego samego dnia trzeba było poprowadzić koncert – bez próby. Program zaś był więcej niż wymagający: Roberta Schumanna „Uwertura Manfred”, Miklosa Roszy „Theme”, „Variations and Finale”, Richarda Straussa „Don Kichot” oraz Richarda Wagnera Uwertura do „Śpiewaków norymberskich”. Plan zakładał, że Bernstein po prostu będzie podążać za orkiestrą, która grała z Walterem ten program już wielokrotnie. Rychło okazało się, że młody człowiek kreuje zupełnie inny świat muzyczny i nie ma on nic wspólnego z tym, co wypracował z orkiestrą Bruno Walter. Publiczność, zrazu mocno zawiedziona zamianą dyrygentów, zorientowawszy się, że jest świadkiem jeszcze większego wydarzenia, nagrodziła wykonanie Bernsteina niemal ekstatyczną owacją. „New York Times” poświęcał później temu wydarzeniu pierwszą stronę gazety, na której koncert Bernsteina ustępował jedynie doniesieniom wojennym.
Od tego momentu zaczęła się wszechstronna kariera Amerykanina o ukraińskich korzeniach. Do historii przeszły jego telewizyjne koncerty dla młodzieży wychowanej na rock n’rollu („Young People’s Concert”). Telewizyjny show przyciągnął do świata muzyki klasycznej całe generacje Amerykanów.
Tuż przed totalnym sukcesem „West Side Story” Bernstein stworzył operetkę „Candide” – na kanwie oświeceniowego utworu Voltaire’a pt. „Kandyd albo optymista”. Premiera brodwayowska miała miejsce 1 grudnia 1956 roku. Następnie spektakl zagrano 72 razy, co było niepowodzeniem. Opowieść o młodzieńcu niepoprawnym optymiście, który dochodzi wreszcie do wniosku, że oświeceniowa idea o najlepszym ze światów to bujda, nie wpisała się w American dream. Znacznie lepiej poszło musicalowi „West Side Story” (premiera 1957). Szekspirowska historia o Romeo i Julii przeniesiona w brutalne realia wojny nowojorskich gangów okazała się strzałem w dziesiątkę. Poza teatrem muzycznym funkcjonuje pełen werwy orkiestrowy akompaniament z musicalu, który wykonuje się często w formie tzw. tańców symfonicznych. Ich wybór oznacza zazwyczaj: Prologue (atmosfera rywalizacji pomiędzy „Rekinami” i „Jetsami”), Somewhere (adagio – przez moment, w utopijnej wizji dwa gangi są zjednoczone), Scherzo (vivace e leggiero – kontynuacja poprzedniej wizji, w której gangi wyłamują się poza mury miasta), Mambo (powrót do realnego świata walki), Meeting scene (meno mosso – spotkanie kochanków), Cool Fugue (scena taneczna, w której przywódca „Jetsów” Riff opanowuje brutalność członków gangu), Rumble (molto allegro, bitwa gangów, giną przywódcy Riff i Bernardo).
Całość suity kończy Finale. Tragiczny koniec wojny gangów. Na rękach Mari (dziewczyny z „Rekinów”) umiera ukochany (przywódca „Jetsów”). Nie ma happy endu. Jedynym pocieszeniem jest melodia „Somewhere” (Gdzieś). Tak jakby poprzez muzykę wypowiadane były słowa innego bohatera Szekspirowskiego dramatu, króla Leara: „Więc jakieś życie świta przede mną. Dalej, łapmy je, pędźmy za nim, biegiem, biegiem!”.
------------------------------
dr Mikołaj Rykowski
Muzykolog i dyplomowany klarnecista, związany z Katedrą Teorii Muzyki na Akademii Muzycznej im. I. J. Paderewskiego w Poznaniu. Autor książki i licznych artykułów poświęconych fenomenowi Harmoniemusik – XVIII-wiecznej praktyce zespołów instrumentów dętych. Współautor scenariuszy "Speaking concerts" i autor słownych wprowadzeń do koncertów filharmonicznych w Szczecinie, Poznaniu, Bydgoszczy i Łodzi.